poniedziałek, 20 października 2014

Koncert Comy w Klubie Studio

Od dawna planowałam, że w tym roku wybierzemy się razem z M. na koncert łódzkiego zespołu Coma. Tyle tylko, że jakoś Comie nie było po drodze do Krakowa. Grali koncerty, ale zawsze gdzieś daleko, albo w niedogodnym dla nas terminie. Na szczęście jesienią w naszym mieście jest mnóstwo koncertów i w końcu udało nam się załapać na ten od dawna wyczekiwany. Ja osobiście jestem fanką Comy już od czasów liceum. Kocham tą mroczną głębię ich piosenek z początkowego okresu twórczości i ironiczne podejście do świata w nowszych utworach. Jestem fanką rocka, a najlepiej w polskim wydaniu, więc Coma przypadła mi do gustu idealnie. Co innego M., on raczej nie słuchał nigdy Comy, nie przepadał, nie znał do końca, raczej tylko obiło mu się o uszy, ale na pewno nie był ich fanem. 

W ostatnią sobotę wybraliśmy się więc do krakowskiego Klubu Studio na godzinę 19stą. Pierwszy support zaczął niestety grać dopiero po 20stej, więc godzinę mieliśmy na obserwowanie fanów rocka. Supporty nie przypadły nam do gustu, pierwszy był Straight Jack Cat. Dla mnie niestety każda piosenka brzmiała tak samo. Drugim supportem był trochę bardziej znany zespół Frontside. Ich muzyka jest jednak bardzo agresywna a growlowanie nie pozwala zrozumieć słów. Dopiero po 22-giej na scenę wkroczyła gwiazda wieczoru czyli wokalista Piotr Rogucki razem z zespołem. Osoby, które nie słuchają takiej muzyki, mogą znać Roguca z Must Be the Music gdzie jest jurorem (nie oglądam i nie wiem jak tam wypadł). Trzeba przyznać, że Rogucki ma niesamowitą charyzmę. Niby niewiele na scenie robił, a i tak cała uwaga była skupiona tylko i wyłącznie na nim, mimo, że w tle byli przecież gitarzyści i perkusista. Piotrek kradnie całą widownię dla siebie, zaskoczyło mnie że jest taki wysoki, w tv wydawał się niższy, no i jest bardzo szczupły. Jego wizerunek sceniczny lekko szokuje, ma na sobie białą dopasowaną koszulę z długim rękawem, czarne wąskie spodnie i do tego wszystkiego... różowe crocsy! Niemniej jednak, znając gwiazdy rocka można się spodziewać, że to tylko element, który ma szokować i prowokować. To co najważniejsze - wokal jest idealny. Słuchanie piosenek na żywo to zupełnie co innego niż puszczanie ich nawet na najlepszym sprzęcie z płyty. Na żywo jest ta energia, atmosfera, kontakt z publicznością a muzyka zdecydowanie wciąga. 

Coma na tej trasie koncertowej świętuje 10-lecie wydania swojej pierwszej płyty "Pierwsze wyjście z mroku" i cała ta płyta została zagrana na koncercie. Do tego muzycy dorzucili jeszcze m.in. Deszczową piosenkę czy Ciszę i Ogień. Grali ponad 2 godziny i jestem pełna podziwu dla ich wytrzymałości - było duszno, gorąco, a poza tym po dwóch godzinach głos też może wysiąść. 

Wiem, że nie wszyscy Comę znają dlatego polecam posłuchanie np. Los Cebula i Krokodyle Łzy. I ogólnie polecam słuchanie swoich ulubionych zespołów na żywo, bo to zupełnie inne doświadczenie i niesamowite przeżycie. A najlepszym momentem sobotniego koncertu była chwila, kiedy zabrzmiały pierwsze nuty Stu tysięcy jednakowych miast i kiedy cała sala jak na zawołanie usiadła na podłodze, aby podkreślić wyjątkowość tego utworu. 
A już niedługo czeka nas kolejny koncert! Tym razem jedziemy do Warszawy na zespół Skillet. 

Zakochana

2 komentarze :

  1. Lubię niektóre kawałki Comy. Jeden z moich "naj"- Leszek Żukowski.

    OdpowiedzUsuń
  2. Na koncercie był również ten "kultowy" kawałek. Comy nie da się nie lubić - każdy ma przynajmniej jeden utwór który do którego czasem powraca.

    OdpowiedzUsuń