niedziela, 31 sierpnia 2014

Wycieczka w Tatry - Czerwone Wierchy

Po wakacyjnej nieobecności wracamy do dalszego tworzenia naszego bloga. Naszych wiernych czytelników serdecznie przepraszamy, że tak długo musieliście czekać na kolejną naszą notkę. Ciekawych wydarzeń w naszym życiu w nie brakowało i w dalszym nie będzie z pewnością brakować. Ta trzymiesięczna przerwa w prowadzeniu bloga to z jednej strony brak motywacji, z drugiej zwyczajne lenistwo. Obiecujemy się poprawić :) W nowej notce chciałbym wam opisać ostatnią naszą wspólną wycieczkę w najwyższe Polskie góry, czyli Tatry. 

Sierpniową wycieczkę w Tatry planowaliśmy już od dawna. Było to to też jedno z moich postanowień noworocznych. Co prawda byliśmy nie tak bardzo dawno w Dolinie Chochołowskiej, ale widoki z doliny nie zastąpią nigdy wspinaczki i panoramy z wysokich tatrzańskich szczytów. Chciałem by była to wycieczka całodniowa, z pięknymi widokami i taka, którą przy dobrej pogodzie będzie w stanie bez problemów pokonać moja żona. Z drugiej strony nadarzyła się okazja by przy okazji naszej wyprawy spełnić jedno z marzeń mamy A. i zabrać ją wycieczkę w Tatry. Moja propozycja padła na tzw. Czerwone Wierchy. Jest to masyw górski w części Tatr Zachodnich położony na granicy polsko-słowackiej. W skład Czerwonych Wierchów zalicza się 4 szczyty - każdy powyżej 2000 m.n.p.m. Ci którzy kiedykolwiek wędrowali przez Czerwone Wierchy wiedzą jak piękne widoki rozpościerają się z góry. Widać praktycznie całe Tatry jak na dłoni, oczywiście przy dobrej pogodzie.
Codziennie śledziliśmy z A. prognozy pogody wyczekując weekendu, który będzie wolny od opadów deszczu, porywistego wiatru i przede wszystkich burz - postrachu każdego zdobywcy tatrzańskich szczytów. Ładna zapowiadała się sobota 23 sierpnia. Na pełne słońce i 30 stopniowy upał nie mieliśmy co liczyć. Prognozy były jednak całkiem korzystne do wędrówki - temperatura ok 22 stopni, bez wiatru i opadów deszczu. Wyjazd samochodem z Krakowa zaplanowaliśmy na wczesny poranek. Już w piątek wieczorem przyjechała do nas mama A., spakowana i napalona na wyjazd. Wyruszyliśmy z Krakowa tuż po godzinie 6:00 rano by uniknąć korków na zakopiance i jak najszybciej wystartować na szlak. Podróż obyła się bez większych problemów. Po 8:00 byliśmy już na parkingu w Kirach tuż przy wejściu na szlak do Doliny Kościeliskiej. Parkingowy zainkasował 20 zł za parking (chyba znów podrożało), przebraliśmy buty, ubraliśmy kurki i wreszcie mogliśmy ruszyć na szlak. Trasa jaka była przed nami miała ponad 18,5 km po górach z zakończeniem w tym samym miejscu.

Początek trasy biegł popularnym szlakiem w Dolinie Kościeliskiej. Widać że ubiegłoroczne wichury oraz powódź spustoszyła tą piękno dolinę. W dalszym ciągu zalega na zboczach mnóstwo powalonych drzew, a w dolinie widać pracujący ciężki sprzęt przy porządkowaniu terenu. Po 15 minutach odbiliśmy w lewo na czerwony szlak. Tu zaczynał się najtrudniejszy odcinek naszej wycieczki, kilkugodzinna wspinaczka z 1100 na ponad 2000 metrów. Starałem się nie forsować tempa, mając na uwadze że nie idę sam, tylko z teściową i żoną która na tak wysokim szczycie nie była już dawno. Co pewien czas robiliśmy odpoczynki. Na szczęście nikt nie narzekał na trud wspinaczki, humory wszystkim dopisywały. Było sucho i bez mgły ale pochmurnie. Słońce pojawiało się by za chwilę znów zniknąć za obłokiem. Po dwóch godzinach wędrówki skończył się las i pojawiła kosodrzewina, Wreszcie mogliśmy się rozkoszować pierwszymi widokami - na Tatry Zachodnie, masyw Giewontu oraz z drugiej strony na Zakopane z Gubałówką. Kolejno szlak prowadził kamienistym zboczem, ale droga była bardzo dobrze utrzymana przez TPN. Nie było też łańcuchów. W północnych zakamarkach skalnych można było dostrzec resztki wiosennego śniegu. Na przełęczy przed zdobyciem pierwszego ze szczytów zrobiliśmy dłuższą przerwę na coś słodkiego i napoje. Mam A. dzielnie dawała radę. Moja żona choć wyraźnie zmęczona, nie narzekała na strome podejście. W dyspozycji miała też kijki, które minimalnie miały jej pomóc przy wspinaniu.
Tuż po 12:00 zdobyliśmy pierwszy szczyt -  Ciemniak 2096 m.n.p.m. Czas wyjścia praktycznie zgadzał się z tym podanym na drogowskazach. Niestety zachmurzyło się. Chmury przepływały przez grań -jednym razem ograniczając znacznie widoczność na około, a innym odsłaniając Słowackie doliny i szczyty. Jedynie masyw Tatr Wysokich pozostawał cały czas przysłonięty. Turystów jak na sierpień w Tatrach była garstka. Nie musieliśmy się przepychać na szlaku. Bez problemu mogliśmy zrobić sobie zdjęcia bez osób trzecich na drugim planie. Do wyprawy w tatry zniechęcił chyba chłód i zbliżający się początek roku szkolnego. Na Ciemniaku zrobiliśmy przerwę na kanapki, które przygotowała moja żona. Jedząc mogliśmy napawać się widokiem dookoła. Mama A. była zachwycona. ta wolna przestrzeń, strome zbocza i kolorystyka soczystej zieleni traw przechodzących w kolor czerwony. Z tego też wzięła się nazwa masywu, który późną jesienią zmienia barwę stoków na kolor brązu - trochę przypominający Bieszczadzkie połoniny.

Na Ciemniaku powitała nas chmura.
Widok z Krzesanicy na Słowackie Tatry Zachodnie.
Kolejny etap szlaku prowadził granią wzdłuż granicy. Cały czas wysokość była bardzo duża ale już bez ogromnych różnic w poziomach. Ten odcinek był tak malowniczy, że co chwilę robiliśmy przerwę na fotki. Wyłonił się też widok na Giewont i charakterystyczny stalowy krzyż na jego wierzchołku. Po 30 minutach zdobyliśmy drugi wierzchołek - Krzesanicę. Był to najwyższy szczyt na zaplanowanej trasie z charakterystycznymi kopczykami usypanymi przez turystów z kamieni. Widok na najwyższe szczyty znów przysłoniła gęsta chmura. Z powodu kiepskich widoków postanowiliśmy nie robić dłuższej przerwy. Tuż przed 14:00 zdobyliśmy trzeci szczyt Małołączniak 2096 m i tam zrobiliśmy kolejną przerwę na posiłek i zdjęcia.

Wędrowanie granią należało do najprzyjemniejszych odcinków naszej wycieczki. Dzika przyroda i piękne widoki.
Panorama Tatr Wysokich ze szczytu Małołączniaka. Masyw Świnicy schowany w chmurach.
Ostatnim szczytem na grzbiecie Czerwonych Wierchów była Kopa Kondracka (2005). Szczyt choć niższy od poprzednich ma moim zdaniem najlepszy widok. Doskonale widać Kasprowy Wierch z kolejką linową, masyw Świnicy, poprzednie szczyty Czerwonych Wierchów jak również doliny Małej Łąki i Kondratową ze schroniskiem w dolnej jej części. Jak na dłoni widać Giewont. Bez problemu można dostrzec ludzi wspinających się i schodzących z jego szczytu. Zeszliśmy trochę niżej żółtym szlakiem i rozłożyliśmy się na trawce oglądając piękno naszych gór. Zbyt długo nie wytrzymaliśmy bo zrobiło się bardzo zimno (zapowiadali na ten dzień 10 stopni na szczycie). Zaczęliśmy schodzić żółtym szlakiem dalej w stronę Kondrackiej przełęczy i masywu Giewontu. Po drodze dopadła nas lekka mżawka, chwilami z opadem drobnego gradu. Nie trwała jednak długo, za chwile przestało podać.

Najbardziej rozpoznawalny szczyt Tatrzański jak na dłoni. Tym razem na szlaku na szczyt Giewontu nie było kolejki. 

Kolejny etap naszej wycieczki to zejście żółtym szlakiem Doliną Małej Łąki w stronę Doliny Kościeliskiej. Zejście było bardzo strome, pełne luźnych kamieni i ogromnych wyślizganych głazów. Co pewien czas szlak przecinał płynący doliną strumyk.Trzeba było naprawdę uważać by się nie poślizgnąć.Przy schodzeniu pomagaliśmy sobie kijkami do trekingu. Przy większych różnicach poziomu pomagałem żonie podając jej rękę. Aż nie chcę sobie wyobrażać jak wygląda zejście tą doliną po deszczu - na pewno należy do ekstremalnych przeżyć. Szczęśliwie po ponad 2 godzinach schodzenia dotarliśmy do granicy lasu. Zaczął wtedy padać rzęsisty deszcz. Trasa tylko odrobinę była łatwiejsza. Było mniej stromo ale w dalszym ciągu na ścieżce leżało mnóstwo ostrych kamieni. Mamie A. od trudów trasy i schodzenia zesztywniało kolano. Daliśmy jej nasze kijki, ale to niewiele pomogło. Nasze tempo marszu znacznie spadło i robiliśmy kilka razy krótkie odpoczynki. 

Około 18:30 dotarliśmy do skrzyżowania żółtego szlaku z czarnym zwanym ścieżką pod reglami. Wtedy było już dosyć łatwo, ale leśne ścieżki od padającego deszczu zmieniły się miejscami w błoto. Za godzinę byliśmy już na parkingu mocno zmęczeni. Na koniec czekała nas niemiła niespodzianka. Mój pilot do centralnego zamka w samochodzie odmówił posłuszeństwa - prawdopodobnie od wilgoci rozładowała się bateria w pilocie. Nie mogliśmy się dostać do środka. Dopiero z pomocą osób trzecich udało mi się włamać do własnego samochodu.

Droga powrotna do Krakowa też nie należała do przyjemnych. Był zmrok, na całej trasie padało, miejscami tak ulewnie, że wycieraczka nie nadążała ścierać wodę. Do tego mnóstwo brawurowo jeżdżących kierowców (wyprzedzanie 100 km/h przed zakrętem w ulewnym deszczu nie było problemem) oraz pieszych bez odblasków. Szczęśliwie udało nam się wrócić do domu. Wszyscy byli bardzo zadowoleni. Jak dobrze pójdzie jeszcze co najmniej raz jesienią wybierzemy się na górskie szlaki. Wszystko zależy od czasu i pogody.

Zakochany

3 komentarze :

  1. Z zainteresowaniem przeczytałam Waszą relację, ponieważ uwielbiam góry! Tatry szczególnie;) Jest w nich coś magicznego, co sprawia, że człowiek tam wraca;)

    OdpowiedzUsuń
  2. Też kochamy góry w każdej postaci - od zielonych pagórków Beskidu po najwyższe Tatrzańskie szczyty.

    OdpowiedzUsuń
  3. No nie powiem, mieliście pod koniec przygody, super, że i tak wróciliście zadowoleni! :) Czerwone pewnie w tej chwili są już bardziej czerwone niż zielone. Fajnie, że znowu blogujecie, tak to już, czasem brak weny, samego czasu, prowadzenie bloga to jednak dość czasochłonne zajęcie. Pozdrowienia! :)

    OdpowiedzUsuń